Biznes florystyczny więdnie. Na rynku kwiaciarni trwa walka o przetrwanie. Szanse, by nie upaść, ma zaledwie co druga z nich. Co ma wspólnego kość wołowa z bukietem kwiatów? Niewiele, choć zdarzają się wyjątki. Wśród kwiaciarzy krąży anegdota o tym, jak jeden z nich został zaproszony na ślub. Nowożeńcy zamiast o kwiaty poprosili gości o karmę dla zwierząt. Jeden z nich, dystrybutor kwiatów, kupił im więc największą kość, jaka była w sklepie. Zrobił to, bo kwiaciarzy złości, gdy ktoś odbiera im szanse na zarobek. Tym bardziej że jest o niego coraz trudniej, kiedy biznes więdnie.
– Do 2010 roku popyt na kwiaty się zwiększał, ale od tamtej pory stopniowo maleje. To najprawdopodobniej efekt kryzysu, który dotarł do Polski – mówi Andrzej Dąbrowski, właściciel Grupy florystycznej Florand z Bolesławca, zajmującej się m.in. sprzedażą hurtową i detaliczną kwiatów. – Spowolnienie gospodarcze oraz konieczność spłaty kredytów sprawiają, że ubożeje szczególnie klasa średnia. Jej przedstawiciele stają się więc bardziej pragmatyczni i ograniczają wydatki na kwiaty – uważa z kolei Marcin Cmok z poznańskiej firmy Green Planet, czołowego importera i dystrybutora kwiatów w naszym kraju.
Polski rynek kwiatów zaczął się kurczyć, choć wciąż daleko mu do poziomu z Zachodu. Przeciętnie w ciągu roku Polak wydaje na kwiaty 80 zł, czyli niespełna 20 euro. Dla porównania średnia dla Europy to 100 euro. Polacy nadal kupują kwiaty na śluby czy urodziny, a rośliny doniczkowe trzymają w mieszkaniach latami. Na Zachodzie jest inaczej. – Rośliny doniczkowe wyrzuca się, gdy tylko przekwitną, a duże bukiety kupuje się np. do dekoracji wystaw sklepowych, biur czy mieszkań – mówi szef Florandu.
W kontekście niewielkiego rynku dziwić więc może ogromna liczba kwiaciarni. Szacuje się, że może ich być kilkanaście tysięcy. Dokładnej liczby nie zna nawet GUS, który do tej samej kategorii wrzuca sprzedawców kwiatów oraz np. sklepy zoologiczne. W sumie w IV kwartale 2013 roku doliczył się w tej grupie ponad 21,2 tys. podmiotów. – W Polsce na 10 tys. mieszkańców przypada sześć-osiem kwiaciarni, na Zachodzie zaledwie trzy – szacuje Andrzej Dąbrowski. – Duża konkurencja sprawia, że wiele z nich wegetuje, zamiast przynosić zyski.
“Wielu osobom się wydaje, że wystarczy im np. 20 tys. zł dotacji z urzędu pracy i jakakolwiek lokalizacja. Nie bardziej mylnego. Aby kwiaciarnia stała się zyskownym przedsięwzięciem trzeba mieć innowacyjny pomysł” – Andrzej Dąbrowski, Florand.
Właściciel Florandu w ciągu ostatnich czterech lat próbował znaleźć chętnych do prowadzenia kwiaciarni w ramach tworzonej przez siebie sieci franczyzowej. Rozmawiał z setką osób. Bez skutku. Rezygnowali, gdy dowiedzieli się, że muszą wyłożyć na start co najmniej 60 tys. zł. Tymczasem sieci kwiaciarni to nic niezwykłego na Zachodzie. – We Francji czy Niemczech liczą po kilkaset punktów. W Polsce największe mają zaledwie kilka sklepów – mówi Marcin Cmok. Przyznaje, że kilka lat temu rozważał stworzenie sieci kwiaciarni. Zniechęciły go wysokie koszty, które oszacował na kilkanaście milionów złotych, ale także szara strefa. – Trudno wygrać z nieuczciwą konkurencją – przyznaje. Branża szacuje, że szara strefa na rynku kwiatów może sięgać nawet 40 proc. Handlarzy szerokim łukiem omijających fiskusa nie brakuje w internecie, na bazarach i ulicach.
Nadal rozdrobniony jest także rynek hurtowy kwiatów. Na początku 2013 roku działało na nim 1,8 tys. firm. Bywa, że jeden hurtownik w ciągu dnia odwiedza 30 kwiaciarni, aby w każdej z nich sprzedać kwiaty za 100–200 zł. To ledwo pozwala zrekompensować mu koszty dystrybucji.
Dalsza konsolidacja branży kwiaciarskiej jest więc nieunikniona. – W dłuższej perspektywie szanse na przetrwanie ma zaledwie co druga kwiaciarnia – uważa właściciel Florandu. Jego zdaniem zmieniać się będzie także ich wizerunek. Ze sklepów z kwiatami będą stawać się salonami florystycznymi stawiającymi na wysoką jakość kwiatów i obsługę klientów. Pierwsze efekty kurczenia się rynku już widać szczególnie w małych miastach – tam zamiast do kwiaciarni klienci chodzą po bukiety do sieci handlowych. Marcin Cmok szacuje, że na tzw. handel nowoczesny przypada dziś ok. 40 proc. sprzedaży kwiatów w Polsce. Biznes kwiaciarni i salonów florystyczny więdnie.
Bez w względu na to, czy kupujemy kwiaty w markecie czy kwiaciarni, istnieje duże prawdopodobieństwo, że pochodzą one z zagranicy. Ich import jest wart ok. 230 mln euro rocznie. – W jednym bukiecie sprzedawanym dziś w polskiej kwiaciarni mogą znaleźć się kwiaty i ozdoby z czterech różnych kontynentów – mówi Marcin Cmok. Green Planet storczyki sprowadza z Tajlandii, w Izraelu kupuje ozdobne liście, w Ekwadorze goździki. A to zaledwie ułamek tego, co importuje do naszego kraju. W sumie w swojej ofercie ma kwiaty z 14 krajów. Na rynku hurtowym w podwarszawskich Broniszach z importu pochodzi 80 proc. kwiatów doniczkowych. Więcej zagranicznych niż polskich jest także gerber i goździków. W Polsce nie rozwija się już produkcja róż. Wypierają je kwiaty z Afryki, głównie z Kenii i Etiopii.
Ale duży import nie oznacza wcale, że upada polskie ogrodnictwo. Nadal jesteśmy w pierwszej piątce największych producentów kwiatów w Europie. Wg ostatniego Spisu Rolnego w latach 2002–2010 powierzchnia upraw kwiatów i roślin ozdobnych pod osłonami zwiększyła się o 13,5 proc, a gruntowych nawet o 20 proc. – Eksport kwiatów z Polski jest śladowy. Wzrost powierzchni upraw pokazuje, że rynek krajowy jest nadal chłonny, a produkcja opłacalna. Szklarnie, które dziś powstają nad Wisłą, są najnowocześniejsze w Europie – uważa prof. Lilianna Jabłońska ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Jednak ogrodnicy mają już za sobą konsolidację, która dopiero czeka hurtownie i kwiaciarnie. W 2010 roku uprawą kwiatów i roślin ozdobnych gruntowych zajmowało się ponad sześć razy mniej gospodarstw niż osiem lat wcześniej. Liczba tych, którzy uprawiają je pod osłonami, zmalała o 30 proc.
Jednym słowem: Kwiaciarni mnóstwo, a sprzedaż kwiatów – mała. Nadchodzi konsolidacja w biznesie, który dotąd zmieniał się opornie. Dla kwiaciarzy wyborem będzie albo to albo biznes, który więdnie.
Beata Drewnowska
Materiały źródłowe: