O miejsce na rynku trzeba powalczyć, czyli jaka jest sytuacja na polskim rynku kwiatowym.
Jakie kwiaty najchętniej kupuje się na Dolnym Śląsku?
Andrzej Dąbrowski: Nie jesteśmy wyjątkiem pod względem upodobań florystycznych. Na Dolnym Śląsku tak jak w całej Polsce królową kwiatów jest róża. Duży udział w sprzedaży mają także chryzantemy gałązkowe, a wiosną także tulipany. Nadal popularne są goździki, choć nie kupuje się ich tak masowo i spektakularnie jak w PRL-u. Z okazji Dnia Kobiet w dużych ilościach kupowali je w Bolesławcu żołnierze radzieccy z pobliskiej bazy w Trzebieniu. Przyjeżdżali po nie z walizką pieniędzy, w którą następnie wkładali zakupione goździki.
Czy region ma bogate tradycje uprawy kwiatów?
Andrzej Dąbrowski: Poza sezonowymi producentami chryzantem oraz kwiatów ogrodowych i balkonowych Dolny Śląsk nie może pochwalić się dużą produkcją kwiatów ciętych. Ich zagłębia znajdują się m.in. w Wielkopolsce, Śląsku i na Lubelszczyźnie. Stamtąd właśnie, nie licząc kwiatów z importu, trafiają kwiaty do dolnośląskich kwiaciarni.
Pan swoje kwiaciarnie od początku prowadzi w Bolesławcu. To dobre miejsce na prowadzenie tego biznesu?
Andrzej Dąbrowski: Z blisko 40 tys. mieszkańców Bolesławiec jest wystarczająco dużym miastem, by opłacało się tutaj prowadzić kwiaciarnie. Z drugiej strony, jest jednak na tyle mały, że można budować tutaj osobiste kontakty tak cenne w tej branży. Atutem Bolesławca jest również bliskość do dobrej sieci dróg. Natomiast w ostatnim czasie jego bolączką jest brak rąk do pracy. Mamy wprawdzie niski poziom bezrobocia – sporo młodych ludzi wyjeżdża z Bolesławca i nie ma wykwalifikowanych florystów. Prowadzenia działalności usługowej, pomimo przychylności samorządu w kwestii procedur i pozwoleń, nie ułatwiają także wysokie podatki od nieruchomości.
Dlaczego zdecydował się pan na prowadzenie kwiaciarni? Wbrew powszechnej opinii, kwiaciarstwo nie było nigdy łatwym biznesem?
Andrzej Dąbrowski: W technikum poznałem moją przyszłą żonę Monikę, której rodzice od lat 80. XX wieku prowadzili kwiaciarnię. Z czasem zaczęliśmy samodzielnie zarządzać rodzinną firmą i ją rozwijać. W tamtych czasach nie dało się czerpać informacji z internetu, a wiedza o układaniu kwiatów była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Dlatego tak ważne było know – how, które otrzymaliśmy od moich teściów.
Czy po ponad 20 latach w tym biznesie, kwiaciarstwo jest nadal pańską pasją?
Andrzej Dąbrowski: Od młodości miałem kontakt z roślinami i kwiatami, moim obowiązkiem w rodzinnym domu była pomoc w pracach ogrodniczych na działce, a także opieka nad roślinami doniczkowymi. Moja pasja jednak ewoluuje, obecnie najbardziej koncentruje się na biznesie kwiatowym i uczynienie z niego zdrowej gałęzi gospodarki. Stąd moje zaangażowanie w szkolenia i doradztwo. Między innymi nauczam w Szkole Florystycznej Małgorzaty Niskiej w Warszawie, a od dwóch lat prowadzę także dwudniowe szkolenia w całej Polsce jak połączyć pasję z biznesem i sprawić, by przynosił dochody. W planach mam także wydanie pomocnej florystom publikacji Kalendarza Florysty, który ma na celu skłonienie przedsiębiorców do planowania i bieżących analiz.
Czy przy tak dużej konkurencji w Polsce jest nadal miejsce na rynku na nowe kwiaciarnie?
Andrzej Dąbrowski: Na Zachodzie Europy przypada średnio 4 kwiaciarnie na 10 tysięcy mieszkańców, a przeciętna dla Polski wynosi od sześciu do ośmiu punktów. Liczba kwiaciarni w Polsce od kilku lat maleje, dla jednych oznacza to uporządkowanie rynku i upragnioną stabilizację, dla innych fakt pogodzenia się z biznesową porażką. Miejsce na rynku na nowe podmioty jest, ale o utrzymanie na rynku trzeba powalczyć.
W jaki sposób?
Andrzej Dąbrowski: Intuicję i liczenie na szczęście należy zastąpić bardziej profesjonalnym podejściem. Umiejętności florystyczne to podstawa, do tego trzeba być świadomym, że klient kwiaciarni się zmienia, czegoś innego poszukiwał w kwiaciarni parę lat temu, czegoś innego oczekuje teraz. Przez lata Polakom wydawało się, że prowadzenie kwiaciarni to łatwy pieniądz. Masowo zakładali je bezrobotni korzystając z dotacji. To zaburzyło równowagę na rynku i uderzyło w przedsiębiorców traktujących handel kwiatami poważnie. Stało się tak, ponieważ wiele startujących kwiaciarzy nastawiało się na biznes tymczasowy. Na szczęście coraz więcej osób wchodzących w biznes florystyczny podchodzi do kwiaciarstwa poważnie. Szkoli się, zdobywa wiedzę i od początku stawia na rozwój marki, a nie tylko na walkę ceną.
Apeluje pan o uregulowanie handlu hurtowego kwiatami w Polsce. Dlaczego to takie ważne?
Andrzej Dąbrowski: W Polsce na rynkach hurtowych i w hurtowniach często kwiaty kupują pseudoprzedsiębiorcy, którzy nie prowadząc legalnej działalności zajmują się handlem i świadczą usługi florystyczne. Takie działania psują rynek i obniżają jakość usług, co ma z kolei wpływ na pogorszenie wizerunku zawodu bukieciarza czy florysty. Dlatego uważam, że wzorem np. Niemiec dostęp do oferty hurtowej na rynku kwiatowym powinni mieć jedynie ci, którzy prowadzą zarejestrowaną działalność florystyczną.
W jakim stopniu wyzwaniem dla innych małych, niezależnych kwiaciarni są sieci handlowe, w tym dyskonty oferujące kwiaty?
Andrzej Dąbrowski: W branży panuje powszechne przekonanie, że dyskonty niszczą rynek kwiaciarni. Działalność sieci handlowych przynosi jednak również korzyści. Dzięki nim kwiaty stają się towarem powszechnym i Polacy nabierają nawyku, by je kupować regularnie – może więc powinniśmy udostępnić im miejsce na rynku. Ponadto kwiaty, które oferują markety nie są bezpośrednią konkurencją kwiatów oferowanych przez kwiaciarnie, gdzie główny nacisk kładzie się na usługi florystyczne. Współcześnie klient do kwiaciarni przychodzi po coś więcej niż same kwiaty, szuka miłej atmosfery, fachowej obsługi, pięknych bukietów i chętnie za to płaci.
Beata Drewnowska
Artykuł ukazał się w dzienniku Rzeczpospolita w dniu 26.08.2016.